Pomysł był prosty. Po pierwsze - jedziemy poza Europę całą rodziną (ja, Ola i Mała 6 letnia Oliwka). Po drugie w przyrodę nie do miast i tłoku. Padło na USA. Lista miejsc które chcemy zobaczyć była dość długa. Wiza poszło ku mojemu zdziwieniu gładko. Teraz lot. Bilet za 2350zł na osobę to też dobry wynik jak na sztywny termin sezonu wakacji w Polsce i nasze pierwsze zakupy lotu transkontynentalnego. Dysponowaliśmy 21 dniami i wreszcie padło na: Antelope Island State Park obok Salt Lake City, Moab i nocleg w namiocie a’la indiańskie tipi, Arches National Park, Bryce Canyon N.P., Zion N.P., Lake Powell N.P., Antelope Canyon, North Rim Grand Canyon N.P., miasto Flagstaff, krótka trasa po owianej legendą Road 66 w stronę Las Vegas, miasto Las Vegas, Death Valley N.P., dzień w raju czyli Disneyland pod Los Angeles, trasa widokowa drogą HW 1 wzdłuż wybrzeża oceanu, miejscowość San Luis Obispo, Monterey i bezkrwawe polowanie na wieloryby, Yosemite N.P. wizyta w strażnicy Straży Pożarnej w miejscowości Berkeley i wreszcie San Francisco. Godzina 0, dreszcze na spoconych plecach, lądowanie w Salt Lake City.
1.Antelope Island National Park obok miasta Salt Lake City
Wysepkę objechaliśmy prawie dokoła i prawie zdębiałem gdy zobaczyłem bizona, który spaceruje tuż tuż obok ulicami, a dalej juz jak w dobrym sensacyjnym filmie .. napięcie rosło. Zobaczyliśmy całe stado, kilkaset dorodnych sztuk bizonów jak pasą się leniwie na wolnym wybiegu.
W drodze powrotnej musieliśmy stanąć, bo bizony przechodziły w poprzek naszą ulicę i nijak nie dało rady dalej jechać, poza tym przyzwoitość wymagała żeby przepuścić gospodarzy. Bizony, potężne kilkuset kilogramowe byki, samice i wesoło, figlarnie brykające cielaki na wyciągniecie ręki . Były tak blisko, że bałem się czasem wyjść z samochodu, zamknięte drzwi dawały iluzję bezpieczeństwa.
2.Moab i nocleg w namiocie a'la indiańskie Tipi i wizyta w Arches N.P.
Pobudka rano, około 7.00. Kierunek Moab i Arches National Park. Droga wspaniała, jechaliśmy jakieś min. 3 godz. jakby dnem rozgrzanej patelni osłoniętej górami w kolorze cegły, wszędzie tylko piach i pojedyncze krzaki. Krajobraz totalnie pustynny. Kuliste krzaczki raz po raz przetaczają się przed maską samochodu przypominając nam, że jesteśmy gośćmi na tym pustkowiu. Oleńce przypomniała się scena z filmu "Seven", gdzie kurier na środku pustkowia dostarcza niechcianą paczkę. Aż ciarki przelatują mimowolnie po plecach. Niesamowite widoki, pustynia, góry, w lewo widzimy widnokrąg na 20-30 km w prawo również, a przed sobą ciągnie się kręta wstęga drogi aż po horyzont, super wrażenia, zapiera dech. W końcu dotarliśmy do miejscowości Moab a właściwie na miejsce naszego noclegu kempingu. Nasz dzisiejszy hotel to namiot przypominający z daleka indiańskie tipi.
Namiot ustawiony wprost na pylastej ziemi. Zaglądam do środka i widzę 3 łóżka polowe, śpiwory, poduszki, lampka kempingowa na drewnianym krześle, jednym słowem wszystko czego nam trzeba. Pole namiotowe jest dość duże, usytuowane na wzgórku, z pięknym widokiem na czerwoną ścianę skalną pewnie (zgaduję) z 1000m wysoką. Gdzieniegdzie rosną krzaczki, ale mógłbym przysiąc, że śpimy na skraju pustyni, a za naszymi plecami kręcą ostatni odcinek Bonanzy. Po zalogowaniu się pojechaliśmy do Arches N.P. Kupiliśmy wejściówkę u przesympatycznego pana strażnika ważną na cały rok na wszystkie parki narodowe (N.P.) z cenie 80 $ za samochód (bez względu na ilość ludzików w środku). Temat nam znany i opcja najlepsza cenowo. Ze względu na późną porę wybraliśmy się na mały spacer wyschniętym korytem górskiej rzeki. Jest to szlak bardzo krótki, ale przepiękny w swojej prostocie. Ostre jak brzytwa ściany czerwonej skały stanowią boki tego koryta, osypujące się skały tworzą pod nimi kopczyki, a gdzieniegdzie widać tzw. ostańce czyli pojedyncze skały - takie iglice, które górują nad innymi przyciągając oko i ciesząc swoim majestatem. Po ekscytującej nocy spędzonej na kempingu w Moab under Canvas wyruszyliśmy do Arches. Wybraliśmy szlak Delicate Arch, bo uznaliśmy, że faktycznie musi być niesamowity, skoro stan Utah wybrał go na swój symbol. Delicate Arch jest na każdej tablicy rejestracyjnej auta zarejestrowanego w stanie Utah. Szlak nie był trudny, jakieś 3 godz. w dwie strony, ale przez temperaturę i absolutny brak cienia droga dała się we znaki. Sam Delicate rzeczywiście piękny.
3.Bryce Canyon N.P.
Jedziemy w stronę Bryce Canyon, a ponieważ wybraliśmy trasę widokową nr 12, podróż zajęła nam mnóstwo czasu i na kempingu w Bryce byliśmy dopiero po 21.00 żałując, że nie zobaczymy Bryce o zachodzie słońca. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na jakimś kompletnym odludziu. Zaopatrzyliśmy się w kowbojskie kapelusze i sami zrobiliśmy sobie hamburgery w kąciku o nazwie self - made hamburgers, co było dla nas wielką radochą.
Ponieważ Bryce leży na wysokości 1800 metrów, klimat zmienił się niesamowicie i po tym jak całe popołudnie gotowaliśmy się w aucie, noc dla odmiany pod namiotem okazała się niezłym wyzwaniem. Temperatura spadła do około 6-9 stopni i prawie w ogóle nie spaliśmy Oliwka próbowała spać w czapce! Na parkingu pod Bryce spotkaliśmy Boba, który po krótkiej rozmowie wyjął ze swojego auta i wręczył nam nabój do kuchenki, którego nigdzie nie mogliśmy kupić. Teraz jesteśmy uratowani. Wszyscy Amerykanie są niezwykle mili i pomocni, wypytują skąd jesteśmy, co już widzieliśmy, dokąd dalej jedziemy i są mega serdeczni, ale prezent od Boba, to już prawdziwe cud:)
4.Zion N.P.
Po zimnym poranku słońce zaczęło grzać tak szybko, że o 10 była już dobrze nam znana patelnia , a my wyruszyliśmy do Zion. Kemping jest w samym środku parku, Otaczają nas piękne widoki, inne namioty, mnóstwo małych jaszczurek oraz setki wiewiórek, przed którymi należy chować głęboko jedzenie:) Nawet jelonek vel mulak podszedł pod nasz namiot:).
Każdy w ramach miejsca na namiot ma też taki wymurowany ring z grillem i drewniany stolik z 2 ławkami. My zadowoliliśmy się dziś jajecznicą i puszką tuńczyka, ale musielibyście widzieć, co przywożą w swych samochodach Amerykanie: zestaw każdego Amerykanina obejmuje: namiot, materiałowy dach nad namiot, kuchenkę, grilla przenośnego, kilka lamp, rozkładane krzesła (mimo, że zestaw do siedzenia przecież jest), rozkładane stoły, pełna zastawa, obrus i ok. 3-6 lodówek przenośnych. W 1-2 są zwykle do napojów, reszta na jedzenie. Już drugiego dnia odkryliśmy, że człowiek nie tyko bez samochodu jest tu nikim. Także bez lodówki :). Tak więc i my wczoraj też zaopatrzyliśmy się w lodówkę - wersja ekonomiczna - ze styropianu ( 2 $) + paczka lodu w Macdonaldsie (1$).
5.Lake Powell N.P.
Kemping dla odmiany położy jest, jak zresztą jezioro, na środku pustyni. Jest obecnie prawie 30 st.C, w chwili naszego przyjazdu około godz. 18.00 było 42 st.C. Noc zanosi się ciepła. Nigdy nie myślałem, że temperatura tak odbiera siły, chęć do życia i wychodzenia na dwór. Jesteśmy obecnie po praniu, ale jeszcze nie po kolacji. Zanosi się na kolację przy "świecach", czyli w czołówkach. Byliśmy zamoczyć nogi w Powell Lake, woda dość chłodna, a może to tylko mi się tak wydaje :).
Niesamowity widok jak falujące wody jeziora otoczone litymi skałami starych czerwono - szaro - pomarańczowych tępo zakończonych gór. Zamiast glonów, i innych zielonych żyjątek, fale wyrzucają mokre, twarde krzewy - trawę pustyni. Oliwka bawiąca się w tych wodach na tle tych księżycowych gór wygląda jak postać z jakiejś obłędnej bajki, lub jak z innej planety. Jest super pod każdym względem: super gorąco, jałowo, pustynnie, kosmicznie i przede wszystkim pięknie, wręcz czuje się odrobinę dreszczyku emocji. Jutro z samego rana jedziemy do Antelope Canyon na świetlną ucztę dla fotografów - pustynio przybywamy w twoje gorące objęcia !! Jutro chyba poszukamy hotelu, żeby odsapnąć. Niebo na pustyni jest inne, jakby te gwiazdy zostały zdublowane, a może i nawet potrojone. Białe migocące gwiazdki wskazują drogę mleczną zupełnie jakby Pan Bóg pędzlem zaznaczył na niebie ażurową ścieżkę, przez którą przebija się na ziemię jakieś tajemnicze światło. Nawet u mnie na wsi w mym pięknym Mokrsku przy gwiaździstej nocy nie widać połowy z nich.. super widowisko.
Wszyscy, ale to wszyscy są pomocni, mili i zainteresowani nami tym co my tu robimy, próbują nawiązać rozmowę, uśmiechają się. Jest w tej serdeczności coś co sprawia, że czujemy się jak u siebie. Ja bardziej czuje się za oceanem jak u siebie niż w Niemczech, Francji czy Ukrainie, a zasadzie to jeszcze nigdy nie szło nam tak gładko. Pewnie spora jest w tym zasługa Oliwki. Ludzie zawsze dla rodziny są bardziej pomocni, ale jest coś więcej - to ich kultura dobrego słowa i otwartości na innych. W sumie nic dziwnego to kraj wszystkich nacji i kultur. W parkach narodowych prawie sami Amerykanie i trochę azjatów. Na ulicach prawie nie widać czarnoskórych. Stany przez to, że dużo jeździmy, pokazują nam swoją drugą twarz - mnóstwo, setki a może i tysiące domów w technologii drewnianych i przyczep kempingowych porozrzucanych wzdłuż dróg. Domki stare, niezadbane, niektóre rozpadające się. Są tez oczywiście te pięknie wymuskane, ale skala biedy jaką można wywnioskować po tych obejściach jest dla mnie zaskoczeniem, Może inne stany są bogatsze i to wrażenie minie.. zobaczymy.
6.Antelope Canyon
Dziś po nocy przespanej w samej bieliźnie uderzyliśmy do Antelope Canyon. Na środku pustynnej drogi są drewniane budki w których Indianie prowadzą dochodowy interes - zawożą turystów do podziwiania i co ważniejsze do fotografowania kanionu szczelinowego - jednego z najpiękniejszych na świecie. Do kanionu jedzie się 5 km na pace małej półciężarówki, piasek unosi się do góry, wypełnia nozdrza, usta i oczy - generalnie wszystko. Po wejściu do kanionu temperatura łagodnieje, robi się spokojnie, chłodnawo a oczom ukazują się świetliste smugi majestatycznego światła, które maluje kanion na czerwono, pomarańczowo. Coś nieprawdopodobnie pięknego.
7.North Rim Grand Canyon N.P.
Wcześnie rano poszedłem na wschód słońca nad kanion. Z naszego kempingu na wysokości 2500 m.n.p.m. można dojść po około 100m nad krawędź i podziwiać w całkowitej samotności wspaniałe widoki, co właśnie z nadmiaru czasu uczyniłem. Po około 1h, pobudka reszty Mustangów, śniadanie - jajecznica lekko przypalona na maśle z McDonamds. Na dziś zaplanowaliśmy zejście jedynym szlakiem który prowadzi z Północnej Krawędzi na dno kanionu. Plan minimum 1-2h w dół a dalej zobaczymy. Szlak, który wybraliśmy jest szlakiem, którym poruszają się zorganizowane wycieczki mułami czyli na oklep. Nie załapaliśmy się na takie atrakcje, gdyż minimalny wiek to 7 lat i umiejętność rozumienia przewodnika w języku angielskim jest też wymagana, więc ze względu na Oliwkę odpada. A więc weszliśmy na szlak około godz. 9.30. Po około półtorej godziny szybka decyzja wracamy. Zupełnie różne doświadczenie od tego czego już wcześniej doświadczyliśmy chodząc po górach. To jak zdobywanie góry na odwrót. Zaczynasz iść w dół jak masz więcej sił, temperatura rośnie z każdym krokiem a roślinności, drzew jest najmniej na dole. Zupełnie odwrócenie naszych starych przyzwyczajeń z Tatr i innych gór. Trasa przez to, że jest wspólna dla ludzi i dziesiątek ciężko zarabiających na odrobinę paszy mułów, jest dość specyficzna. Cała jest żeby to ująć delikatnie pokryta świeżo parującymi odchodami oraz już dobrze pogryzionymi przez stada amerykańskich żarłocznych much. Kupy nie są najgorsze, po szlaku można iść z zamkniętymi oczyma, ślad zapachu jest tak wyraźny, że nie udało nam się go nawet na chwilę zgubić :) Do tego dochodzi kolejna atrakcja, szlak jest całkowicie pylasty, prawie bez skał. Idzie się ścieżką szerokości 1 m wypełnioną na 10cm pyłem drobnym jak mąka. Gdy mijały nas wycieczki z mułami to piasek dostawał się dosłownie wszędzie. Zapamiętam "smak" tego szlaku na całe życie. Druga ciekawa konkluzja, szlak nie daje żadnych spektakularnych widoków (bynajmniej do miejsca do którego dotarliśmy) poza jedną półką skalną. Decyzja o powrocie była strzałem w dziesiątkę. Siły przy powrocie topniały bardzo szybko. Po dotarciu na parking musieliśmy się umyć. Czerwony piach oblepiał nas wszędzie. Po powrocie do namiotu mycie, obiadek na kuchence turystycznej- słynne zupki Campbell (rozsławione przez Andyego Warhola w 1962 roku) smakowały wyśmienicie. Później porządna burza. Krople deszczu iście amerykańskie, wielkie jak diabli, ale namiot wytrzymał, suchutki w środku. Po deszczu wizyta w małej knajpie - kupiliśmy sobie zupy sprzedawane na kubki takie jak do kawy, świetny patent. Ja zaszalałem z kurczakiem i cebulą, Ola z fasolową z przyprawami i mięsem. Trochę przemarzliśmy (na szlaku temperatura około 40+, po burzy max. 20 ), kupiliśmy sobie wielkie kawy lurki amerykańskie z syropami i mnóstwem cukru i poszliśmy na taras widokowy na zachód słońca nad kanionem.
7.North Rim Grand Canyon N.P.
Taras jest przy restauracji, z której my nie korzystaliśmy, ale nikt nas nie przeganiał, nikt nami się nie interesował. To jest to czego nie zaznaliśmy w Europie. Wszystkie atrakcje są dla ciebie szanowny gościu - turysto, jak będziesz z niech korzystać zależy wyłącznie od ciebie, nie ma sztucznych zakazów, tarasów tylko dla gości hotelowych, klientów restauracji, czy innych tajnych organizacji. Siadasz ze swoją kanapką, pijesz wodę z bidonu z lodem oczywiście obowiązkowo ( uwaga lód możesz sobie sam zrobić za darmo w jednej z dwóch lodówek umiejscowionych 2m od darmowego ujęcia wody pitnej 10m od centrum info. turystycznej). Dziś właśnie popijając kalifornijskie wino z metalowego kubka w świetle czołówki w naszym namiocie doszliśmy do wniosku, że tu czujemy się lepiej niż u siebie, czyli w Europie.. Szczególnie kontrastuje to z naszym ostatnim pobytem we Włoszech (Wenecja i toaleta za 2,5 euro/osobę), ale nie tylko.
8.Miasto Flagstaff, krótka trasa owianą legendą Route 66 w stronę Las Vegas.
Pobudka zwyczajowo na wakacjach 6.00. Jak przystało na dżentelmena ugotowałem herbatkę z podwójnym cukrem do tego ciepłe mleczko z płatkami i to podane nie byle jak, do namiociku, jeszcze w śpiworkach BON APPETIT. Po śniadanku szybkie zwijanie sprzętu. Namiot brudny od przygody z burzą, ale dumny z siebie - nie przepuścił ani jednej z ogromnych kropli, które bębniły pewnie przez kilka godzin. Jeszce tylko ząbki, meila w sklepie z pamiątkami, duża kawa z syropem waniliowym na drogę i do przodu do Flagstaff. Droga około 4 godz., 320km. Nasz kemping położony był na ponad 2500m.n.p.m, to wyżej niż nasze ukochane Rysy, więc droga przez pewien czas wiła się przyjemnie z górki. Jeszcze tylko pożegnanie z panią strażnik, z żubrami po drodze i dalej .. po godzinie wyraźnie czuć że straciliśmy jakieś 1000m wysokości, wszystko potwierdza mój GPS. Las zanika, zaczynają się krzewy, ziemia zmienia kolor na ceglano - czerwoną, później znikąd wyrastają ogromne góry po lewej stronie. Temperatura na termometrze rośnie odwrotnie do wysokości n.p.m. Zaczynaliśmy od 19 st.C. a już mamy około 38 st.C. - minęło jakieś 1,5 godz. jazdy. Już mnie to nie dziwi, tylko parzy przez przednią szybę niemiłosiernie. Na zakręcie w zatoczce widzimy stragany gdzie Indianie lub raczej należy powiedzieć rdzenni amerykanie (tak oni o sobie mówią i tak chcą być nazywani) sprzedają tzw. świecidełka ręcznie robione: łapacze snów (wiszące amulety, które mają łapać złe sny), miedziane bransolety, biżuterię z drzewa cedrowego z okolic itp. Łapiemy okazję, kupujemy drewnianą ręcznie struganą bombkę na choinkę z wyrytymi rysunkami "skalnymi" z tychże okolic, żeby nam przypominała co roku na święta o tym, że świat jest piękny, pełen różnych ludzi. Mamy już kilka takich okazów, które nas później w Święta bardzo cieszą. Puściliśmy kilka $, jedziemy dalej. Droga ostro pikuje w dół, termometr w górę. Prawie 40. Jest dobrze:) Krajobraz pustynny. Czerwone góry z lewej, z prawej pustynia, pojedyncze krzaki, zapadliska, małe kaniony i małe urozmaicenia - wyschnięte koryta sezonowych rzek. Dno płaskie, bez kamieni, płytkie, tak równiutkie ,że prosi się o zalanie asfaltem żeby tam bez wysiłku zrobić koleją drogę od horyzontu do horyzontu. Co nas zdziwiło na tym całkowitym pustkowiu, bez ani jednego drzewa, bez rzek, tylko skały, małe wątłe krzaki i mnóstwo niewielkich domków, niezadbanych, często nieogrodzonych. Właściwie to nie wiem jak latem można tam żyć. Czasem jest ich kilka, porozrzucanych, czasem pojedyncze. Z takiego domu nie widać komina sąsiada, za to gdzie okiem sięgnąć skały, pustka, żar z nieba. W takich warunkach mieszkają Indianie. Co rusz pojawiają się kolejne naprędce sklecone budki z desek gdzie sprzedają swoje rękodzieła. Na tej ziemi nie widzieliśmy ani jednego pola uprawnego, ani jednego skrawka zielonej trawy. Czasem ktoś wytrwały utrzyma drzewo obok domu po to żeby konie, krowy mogły się schować, ale co te zwierzęta jedzą ta zagadka mnie męczy nadal, nie znajduję odpowiedzi. Jaką siłę i chęć życia na tej ziemi trzeba w sobie mieć i pielęgnować, żeby tu pozostać, myślę sobie jadąc w klimatyzowanym samochodzie, popijając chłodną wodę i słuchając muzyki country. Czasami myślę o jednym, żeby samochód się nie zatrzymał, to nie jest dobre miejsce żeby się przekonać co znaczy ten upał, a jest właśnie samo południe, totalne zero cienia, środek piekła.
Dojeżdżamy do Flagstaff, miasta akademickiego. Chłodniej, za to pada, burza. Po zalogowaniu się w hotelu odnajdujemy meksykańską knajpkę, która okazuje się odpowiednikiem Mc'Donalds. Szybko, tanio i dania narysowane na świecących tablicach obok niskie ceny, co mi jeszcze bardziej podnosi apetyt. Zaczyna się uczta tacos (ciasto jak chipsy łamane na pół, wypełnione w naszej wersji mięsem mielonym, serem, warzywami, jakimś białym sosem , i jeszcze czymś :) ) i buritto (naleśnik zawijany z nadzieniem). Dobrze, dogrywka, to samo tylko środek inny. Z pełnymi brzuszkami (oprócz Oliwki - strajk pt. nie jestem otwarta na nowe smaki) szukamy McDriva - mała musi coś zjeść. 200m dalej jest. Właściwie to gdzie okiem sięgnąć bary, restauracje i stacje benzynowe (każda ma mały market). Zatrzęsienie jedzenia na 1000 sposobów. Wracamy do pokoju bo zanosi się na duży deszcz. Dalej za ciosem. Rozpoznanie, na Big Sur kempingi zajęte - bierzemy najtańszy hotel 221 zł za 3 osoby ( ze śniadaniem co fajne, basenem co miłe i innymi detalami co mało istotne). Nasz hotel Bugget Inn jest super amerykański (tak mi i Oli się kojarzyły najbardziej typowe hotele z filmów o USA) a mianowicie podjechaliśmy pod drzwi wejściowe naszego pokoju. Wejście jest prosto z parkingu. Dosłownie jakby kierowca i gość hotelowy chcieli to mogą się przywitać podając sobie rękę nie wychodząc ze swoich małych świątyń. Jutro Las Vegas, jutro się odegram, a po drodze na Route 66 - poczuję zew wolności.
Właśnie zrobiliśmy pranie i czekam na suszarkę. Jest 1.15 a suszarka skończy nieubłaganie dopiero o 1.45. Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od śniadania w iście amerykańskim stylu. Spacerując poprzedniego dnia obok naszego hotelu zauważyłem restauracyjkę, która była zatłoczona. Knajpka położona jest na sąsiedniej ulicy i nawiązuje swoim stylem do dwóch rzeczy, Route 66 oraz wprowadza klimat ze starych filmów. Już przy wejściu przywitała nas miła pani, która zaprowadziła nas do boksu, zaproponowała coś dopicia przed zamówieniem śniadania. Ponieważ Ola i ja zawsze marzyliśmy, żeby w takiej kawiarnia zjeść śniadanie, a ja zawsze chciałem poprosić o dolewkę kawy to nasze małe śmieszne marzenia bardzo łatwo znalazły swoje urzeczywistnienie. Mega wielkimi łykam, obserwując ściany całe pokryte fotografiami postaci z amerykańskich filmów z lat 50, 60 i 80, już po 3 minutach doprowadziłem do pierwszej dolewki (była jeszcze druga). Jak świetnie w takim miejscu smakuje najgorsza kawa jaką w życiu piliśmy. Lura jak się patrzy. Zamówiliśmy porcje śniadaniowe: ja omlet z warzywami, w ramach pieczywa ciasto z jakąś polewą (jak się okazało stopionym serem z cynamonem), smażone tarte ziemniaki były w zestawie. Ola smażone jajka, w ramach pieczywa - amerykańskie naleśniki, dla Oliwki wzięliśmy też kolejną porcję naleśników. Porcje przeraziły nas swym ogromem, ale z nieukrywanym zadowoleniem muszę przyznać, że w porównaniu z angielskim śniadaniem z Londynu - tego nie musiałem odchorować. Już z pełnymi brzuszkami szybkie zbieranie waliz i do miasta. Flagstaff zapowiadało się uroczo gdyby nie deszcz. Jak tylko, resztkami sił udało nam sie zaparkować i dotarliśmy do informacji turystycznej zlokalizowanej w zabytkowym dworcu kolejowym, z nieba spadło na mas niezłe lanie i to z fleszami. Ucieczka do auta, szybka decyzja .. spadamy na RD66.
Po jakimś czasie jadąc autostradą zjechaliśmy na 200km odcinek starej, sławnej niegdyś drogi owianej książkową i filmową legendą. I nic, kompletnie nic. Nie spodziewaliśmy się zbyt wiele. Zrobiliśmy postój na jogurcik, który przerwała kolejna fala burzy. Obok auta przetoczyły się wyschnięte kule krzewy wielkością dorównującej Oliwce, raz nawet ruszyłem jej na pomoc, bo byłem przekonany, że jak ją trafi to przylepi się do Oliwki jak guma do żucia i powędruje dalej ku swoje uciesze a naszemu przerażeniu. Po drugim śniadanku jedziemy dalej ..nic tylko z lewej burza z piorunami, z prawej mała aczkolwiek ciekawa burza piaskowa. Po środku RT66 i my.. poza nami prawie nikt. Ciśniemy szybciej, może uciekniemy. Nic z tego. Deszcz bębni, chwilami przerwa. Nagle na poboczu widzimy stare auta, mega stary klimaciarski bar. Zjeżdżamy. Kolejny strzał w 10.
Bar prowadziła jakaś śmieszna kobietka, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wszędzie, ale to absolutnie wszędzie mega odjechane gadżety, rejestracje starych aut, w damskiej toalecie 2 manekiny ubranych kobiet, w męskiej ściany i sufit wytapetowane gorącymi laskami w bikini itd. Szczęki w dół i sesja zdjęciowa. Zobaczycie, tego nie da sie opisać. Warto było się kulać dodatkowe 2h.
9.Miasto Las Vegas i Death Valley N.P.
Musimy się odegrać, budżet dawno przestał być naszym przyjacielem a został niemiłym wyrzutem sumienia. Niech tam, dziś karta się odmieni. Nasz hotel Red Foof Inn jest dość blisko centrum Las Vegas .. idziemy. Po 20 min dotarliśmy do głównej ulicy. Po drodze zgubiłem mapę, ale to nie ma znaczenia, na pewno dotarliśmy do celu. Nawet na chodniku brakuje miejsca do stania. Dla dzikusów z parków narodowych USA to prawdziwy cios.. ale idziemy dalej, poznawać, przeżywać, oświadczać, poznać i zrozumieć. Widzimy repliki Wieży Eifla w skali 1/2, łuk triumfalny z Paryża .. hotel Balaggio i pokaz fontann, tylko nie widzimy sensu w tym wszystkim. Mega ścisk, pierwszy raz widzimy śmieci na ulicy i podpitych ostro ludzi, bezdomnych, agresję na ulicy. Spadamy po krótkim rekonesansie. Było warto, żeby czuć to na własnej skórze. Plan na jutro .. jedziemy do Death Valley, dołożymy 2h, w sumie mamy jakieś prawie 7h do przejechania.
Dojeżdżamy do Flagstaff, miasta akademickiego. Chłodniej, za to pada, burza. Po zalogowaniu się w hotelu odnajdujemy meksykańską knajpkę, która okazuje się odpowiednikiem Mc'Donalds. Szybko, tanio i dania narysowane na świecących tablicach obok niskie ceny, co mi jeszcze bardziej podnosi apetyt. Zaczyna się uczta tacos (ciasto jak chipsy łamane na pół, wypełnione w naszej wersji mięsem mielonym, serem, warzywami, jakimś białym sosem , i jeszcze czymś :) ) i buritto (naleśnik zawijany z nadzieniem). Dobrze, dogrywka, to samo tylko środek inny. Z pełnymi brzuszkami (oprócz Oliwki - strajk pt. nie jestem otwarta na nowe smaki) szukamy McDriva - mała musi coś zjeść. 200m dalej jest. Właściwie to gdzie okiem sięgnąć bary, restauracje i stacje benzynowe (każda ma mały market). Zatrzęsienie jedzenia na 1000 sposobów. Wracamy do pokoju bo zanosi się na duży deszcz. Dalej za ciosem. Rozpoznanie, na Big Sur kempingi zajęte - bierzemy najtańszy hotel 221 zł za 3 osoby ( ze śniadaniem co fajne, basenem co miłe i innymi detalami co mało istotne). Nasz hotel Bugget Inn jest super amerykański (tak mi i Oli się kojarzyły najbardziej typowe hotele z filmów o USA) a mianowicie podjechaliśmy pod drzwi wejściowe naszego pokoju. Wejście jest prosto z parkingu. Dosłownie jakby kierowca i gość hotelowy chcieli to mogą się przywitać podając sobie rękę nie wychodząc ze swoich małych świątyń. Jutro Las Vegas, jutro się odegram, a po drodze na Route 66 - poczuję zew wolności.
10.Dzień w raju czyli Disneyland pod Los Angeles.
Nie sposób opisać radości dziecka w tym raju dla maluchów i nie tylko. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się ja tu zabrać.
Po powrocie, nieprzytomna nie daje się umyć, przelewa mi się prze ręce jak ostrożnie kładę ją spać. Sen na jawie przechodzi w sen prawdziwy..
11. Trasa widokowa drogą HW 1 wzdłuż wybrzeża oceanu i miejscowość San Louis Obispo.
Z Disnayd do San Luis Obispo - po drodze krótki piknik na lokalnej plaży i przywitanie z oceanem. Nie dałem rady nawet zamoczyć nóg po kolana. Woda zima, pięknie błękitna, wieje niemiłosiernie. Tyko surferzy dają rade w swoich piankowych kombinezonach.
Z San Luis Obispo przez wybrzeże tzw. Big Sur widokową autostradą Hw 1 do miejscowości Monterey. Start rano po śniadaniu. Jedziemy już jakiś czas. Pierwsza plaża i pierwsze wow. Schodzimy z punktu widokowego krętą ścieżką na plażę. Ocena wielki, błękitny, pełen pływających brązowych wysp, które tworzą na niej ogromne kolonie brunatnic. Z góry wygląda to na takie brązowe falujące plamy wielkości osiedla mieszkalnego. Woda, już wiem że zima. Drugie podejście i znowu poddaje się. Piasek, a właściwie sproszkowane kolorowe kamienie wielkości kaszy gryczanej mają kolor od brązu po popiół. Nad głowami krążą nam szarawe pelikany. Od czasu do czasu przysiadają na falach. Jedziemy dalej. Po drodze widzimy duże nagromadzenie aut - bingo! Na plaży wylegują się słonie morskie.
Kolonia, jakieś 100-150 sztuk. Część leży na styku fal i plaży, poukładane jak prosiaczki jeden obok drugiego, a właściwie jeden na drugim. Co rusz sprzeczki, drobne potyczki. W głębi plaży wielkie samce. Zaczynają walczy ze sobą. Zatapiają swoje żółte zębiska w poorane bliznami karki rywali. Gdzieś obok podrostki ćwiczą się w sztuce walecznej lekko uderzając się pyskami. Wszędzie czuć mdły zapaszek tych olbrzymów. Stoimy kilka metrów wyżej i to mnie uspakaja. Są ogromne. Jedziemy dalej. Zjeżdżamy na punkt widokowy na piknik oczywiście. Oliwka bawi się glonami a my zaczynamy rozkładanie stafu. Śliczny widok. Plaża kończy się przegrodą z kamieni, które wpadają wprost do oceanu. Obok nas widać olbrzymią skałę na której gniazdują pelikany - czarno od tych śmiesznych ptaszków. (pisząc to widzę jak przygląda mi się koliber, zawisł nade mną, zrobił 3 zygzaki i dalej, nic tu nie skubniesz, moje sadełko nie dla ciebie kolego). Po około 2 h dalej w drogę. Trasa jest warta swojej popularności. Ciągnie się jakieś 200 km wzdłuż wybrzeża i naprawdę chwilami widoki urywają głowę. Stajemy jeszcze zobaczyć najsłynniejszy wodospad, który spada wprost do oceanu w Julia Pfeifer State Park.
12.Monterey i rejs na bezkrwawe polowanie na wieloryby z aparatem w ręku.
Monterey. Od rana uderzamy na miasto na pobliska przystań rybacką Fisherman's Wharf. Słynęła ona niegdyś z tego, że przypływały do niej statki po połowie sardynek. Na tym biznesie wyrosło miasto. Skończyły się sardynki, zaczęli się turyści. Oj, nie damy się wydoić z dukatów. Przystań mega komercyjna. Idziemy na poleconą nam knajpkę spróbować słynnej zupy z owoców morza i krewetek. Zupa super, krewetki odjazd - porcja mała. Postanawiamy się rozdzielić: ja płynę na bezkrwawe safari po oceanie w poszukiwaniu wielorybów, dziewczyny idą do największego po tej stronie USA oceanarium. Muszę przyznać, że mój pomysły był świetny. Za 41$ płynę na 3 godzinny rejs małą łodzią na pełny ocean w poszukiwaniu wielorybów. Po 1,5 godz. widzimy pierwsze puff. Tu humbaki. Widzą jak je śledzimy i dają nura. Bosman mówi, że to norma, że oglądają łódź, prosi żeby przygotować aparaty, za 5 minut wypłyną. Jak na zawołanie wyłaniają się ich wielkie pyski. Nurkują i wypływają. W pewnym momencie 3 osobniki przepływają obok statku, widać pąkle na ich pyskach. Zdjęcia nie oddają tego co się czuje widząc je we własnym środowisku. Mamy szczęście, wypływa płetwal błękitny, największy wieloryb i jednocześnie największe zwierzę na świecie. Jest bardziej płochliwy, widzimy grzbiet, za chwilę płetwa ogonowa i dał nura. Tak 2 razy i powrót.
Po drodze do brzegu mija nas jeszcze stadko delfinów oceanicznych. Widzę blizny na ich pyskach.
13.Yosemite N.P.
Nie mogę spać, obok żaby dają popis swoich możliwości a ptaki mają jakieś skrzyżowania na swoich niekończących się szlakach dokładnie nad naszym namiotem. Jesteśmy na kempingu pod Pakiem Narodowym Yosemite. Wczoraj po 3h jazdy krętymi, stepowymi uliczkami dotarliśmy tu. Po drodze widzimy jak sęp czeka żeby nasze auto przejechało obok, a właściwie nad jego lunchem. Jakieś małe futrzane zwierzątko nie maiło za wiele szczęścia, leży na ulicy a Mr Sęp przebiera nogami niecierpliwie. Drugiego widzimy nad naszym autem. Udało nam się podjechać na mały rekonesans do parku. Przeszliśmy się, po małym pikniku pod pierwszymi sekwojami, przywitać z najstarszym i największym drzewem na świecie - ponad 2000 lat.
Ogromny, stary brązowy gigant z przypalonym pniem na dole. Spacerując po takim lesie, gdzie w sumie jest około 500 mamutowców olbrzymich, czuję się jak krasnoludek, zabawne uczucie.
Dziś czas pokaże co będziemy robić. Park jest przeogromny. Zgaduję, ale wydaje się wielki jak nasze jedno województwo, albo nawet większy. Śpimy na jego obrzeżach, a do pierwszego wjazdu musimy jechać 23 km.
Drugi dzień w parku. Decyzja zapadła - jedziemy do Valley. Centralnej i najbardziej obleganej części Parku Narodowego Yosemite. Noc przebiegła spokojnie. Śpimy już w namiocie jak we własnym domu. Przyzwyczaiły się już nasze wiotkie miejskie ciałka do cieniutkich karimatek z Walmart'u. Pod karimatami czuć każdy kamień większy niż ziarnko grochu. Rano pijąc herbatę myślę o odbitym wzorze tych niechcianych gości na moich plecach. Wstaje pierwszy. Wszyscy jeszcze śpią. Oni mają czas, większość pozostaje tu na dłużej, my ciągle w drodze, 2 noce max. i byle dalej...
Szybkie śniadanie, ocena odległości. Park jest wielki jak cały stan USA. Śpimy na jego obrzeżach, a do wioski mami jedyne 119 km. Oliwka polubiła się z małą amerykanką Lili i bardzo prosi, żeby mogła się pobawić. Lili ma 7 lat. Jest córką syna właścicielki kempingu. Mówimy, że jesteśmy z Polski, Wie, że to Europa.. zapewnia, po namyśle śliczna, mała, trochę zabawna i bardzo samodzielna Lili. Idą tropić dziewczyny, w na wpół wyschniętej rzeczce, raka. Po godzinie udaje się. Lili triumfalnie oprowadza zdechłe zwierze po kempingu, każdy widzi i podziwia dzisiejsze trofeum. Po 1,5 godzinie koniec, musimy jechać.
Jedziemy. Kręte uliczki przypominają naszym żołądkom o niedawnym posiłku. Przemy naprzód. Po dojeździe widzimy zupełnie inny świat. Cała dolina jest porośnięta wysokimi drzewami, sekwojami również. Po lewej wita nas El Capitan. Pionowa ściana 2500 m.n.p.m. Prawie bez skazy. Idealna granitowa ściana od czubków drzew po sam szczyt. Mekka dla wspinaczy i prawdziwe piekło do zdobycia. Piękny widok. Drzewa na szczycie wyglądają jak natka rosnących małych marchewek. Dalej jest jeszcze ładniej. Podchodzimy do mostka z którego roztacza się widok na obie ściany otaczającego nas wąwozu. Po pewnym czasie podchodzimy do małego wodospadu Yosemite. Krótki spacer. Nie mamy już sił tych co pierwszego dnia. Zwalniamy. Cieszymy się widokami z dołu, bez forsowania. Przed odjazdem wsiadamy do autobusu dla zwiedzających. To taka wewnętrzna linia, która regularnie kursuje i przewozi za darmo turystów na wyznaczonych kierunkach. Mnóstwo ludzi jeździ na rowerach, gdzieś przecinamy mostek, rzeczką płynie dziewczynka na kolorowej dętce. Ludzie piknikują, sielanka. Świetny przykład harmonii, nie ma w tym żadnej przesady. Park jest wystarczająco duży żeby znosić taką ilość intruzów i nie ucierpieć. Żadnego śmiecia pod nogami toalety czyste, strażnicy mili i pomocni, kierowcy autobusów, albo cały czas żartują albo śpiewają coś od nosem (zupełnie jak u nas prawda :)? Park jest przepiękny, majestatyczny i naprawdę wart kilku dni których my nie mamy.
14.Wizyta w strażnicy Fire Staton no 2 w miejscowości Berkeley i San Francisco.
Pobudka 7.30. Ogarniam się, golenie, szybki jogurt. Oczy jeszcze do końca nie otwarte. Za pół godz. mam umówione ,jeszcze przed wylotem z kraju, spotkanie z prawdziwymi twardzielami. Jadę jakieś 5 min. Jestem na miejscu. Odpowiednik naszej Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 2 w Berekley. W drzwiach wita mnie jakiś strażak w granatowej koszuli na kant z krótkim rękawkiem. Ma jakiś tatuaż, jak dla mnie jakiś chiński znaczek pod prawym uchem. Nie mam odwagi zapytać co to znaczy. Pytam o cpt. Scott Holl'a, Po kilku sekundach wita mnie uśmiechnięty od ucha do ucha wielki facet w taki samym uniformie. Zaprasza mnie do swojego pokoju. Pyta jak mam na imię. Januss Mat... ? Przewraca oczami.
-Co chciałbyś zobaczyć Janusss..? próbuje Scott.
-W zasadzie to wszystko, wasze amerykańskie samochody, sprzęt, koszary..
Idziemy do garażu. Prezentuje mi wszystkie auta, wyposażenie.
Scott jeszcze pisze sobie na kartce jak się wymawia Wrocław. I żegnamy się. Zapraszam ich do Polski, widzę w oczach lekkie zdziwienie. Pewnie dla nich to jak dla nas Alaska. Czas leci. Pora wracać do hotelu. Moje królewny czekają.
Uderzamy do San Francisco. Zwiedzamy miasto z perspektywy wagonu zabytkowej kolejki linowej;. To jak jazda na koniu, góra-dół., nic dziwnego przecież to SF.
Uderzamy do San Francisco. Zwiedzamy miasto z perspektywy wagonu zabytkowej kolejki linowej;. To jak jazda na koniu, góra-dół., nic dziwnego przecież to SF.